Lotnictwo wymaga ofiar! Dlatego wszystkie ofiary idą do lotnictwa. Tak mawia znajomy, szanowny Pan Inżynier, z którym mam przyjemność współpracować. I ja też jestem taką ofiarą. Stety czy niestety.

A jak to się stało? Co sprawiło, że pokusami młodości wiedzion, gdym w wiek dojrzały wstępował, ofiarą zostać postanowiłem? Czy stając na krawędzi wzniesienia, braciom naszym – ptakom powietrznym się przyglądając, bliżej nim być postanowił? Czy może na polu pszenicy stojąc, kłosy zboża gładząc, w błękit nieba patrząc, chmur bliżej dostać się pragnął? Ciężko powiedzieć, zważywszy, że wychowałem się w bloku mieszkalnym w małej mieścinie, gdzie pola pszenicy nie uświadczysz, a ptaki z tego co pamiętam zwykle robiły KRRAAAA na balkonie. Może to to był znak? Nie wiem. Poza tym przyznam się, że ja to nielot w ogóle jestem. Ja tylko projektuję. Ale to pozostawmy na kiedy indziej.

W każdym razie muszę przyznać, że samoloty w domu rodzinnym obecne były zawsze. W postaci książek (których o lotnictwie miałem brzdącem będąc mnóstwo), w postaci skalowanych modeli, które z ojcem namiętnie sklejaliśmy i które zdobiły większość półek w całym mieszkaniu. W końcu w samej osobie mojego Taty, który będąc w wojsku stacjonował na lotnisku w Babich Dołach, gdzie zajmował się obsługą śmigłowców i samolotów. Zawsze mnie to fascynowało. Jednak w świadomości małego chłopca zakodowało się jakoś, że do samolotów trzeba być wielkim człowiekiem, wszechwiedzącym z wielkiego świata. Gdzie tam gówniarz z prowincji może pałać się takimi wspaniałymi rzeczami. Stąd też epizod w technikum elektronicznym i chęć prowadzenia przynajmniej serwisu elektronicznego. Albo studia na filologii i nauczanie angielskiego lub niemieckiego w szkole. Serio! Dopiero gdy poznałem Misicę w rzeczonym technikum będąc trochę zacząłem przebijać szklany sufit. Ale nie od razu. Na początku była decyzja o zdawaniu na maturze fizyki i matematyki rozszerzonej. Bo może by jednak iść na studia techniczne jakieś coś? Dryg do rysunku miałem zawsze. Zmysł techniczny. Następne było namawianie przez Szwagra, żeby pójść na wydział mechaniczny. Z tym, że na robotykę – lotnictwem przecież zajmują się wielcy ludzie, pamiętacie? Pech chciał, że na rzeczonym wydziale można było też studiować Lotnictwo i Kosmonautykę, a kierunek wybierało się po pierwszym roku studiów. Ostatecznie jak już się weszło w to środowisko, poznało ludzi, obejrzało pokazy lotnicze w Góraszce (a jakże!) – dzień dobry, jestem tutaj. I powiem Wam drodzy czytelnicy – kogokolwiek związanego z branżą się nie spytacie – każdy powie, że nienawidzi tego co robi. Bo trudno, bo pieniądze marne, bo stresująco, bo długo. Jednak jak chwilę porozmawiacie z danym człowiekiem, zobaczycie u każdego błysk w oku. I pasję.

Bo to jest fajne. Pracować nad czymś a potem zobaczyć to w powietrzu. Po torturach jakim się poddajemy każdego dnia projektu. To jest jak syndrom sztokholmski, jak uzależnienie.

I całe życie coś mnie do tego wiodło – mam takie wrażenie.

Powiem tylko jeszcze jedno. Znam pewną osobę, która nie mając zupełnie nic wspólnego z lotnictwem, zaczęła pracować na lotnisku. Za każdym razem jak się spotykamy, gdy usłyszy huk silnika lotniczego gdzieś tam w przestworzach podnosi głowę, zastanawia się co to za typ, gdzie leci, ewentualnie włącza flight radar. To wciąga każdego i nie zostawia jeńców! Więc jeśli zamierzasz też zostać ofiarą, bierz pod uwagę, że już z tego nie wyjdziesz. Na zdrowie!